JAK SIĘ ROKITA ZAWIÓDŁ NA GRABOWIE
Wśród łąk i rozlewisk Prosny, na obszernym wzgórzu pod osłoną potężnych grabów, trwa przez wieki w zaciszu rybacka wioska. Nie było tu wtedy jaszcze traktu, który później i królowie przejeżdżali, więc o wiosce tej mało kto wiedział. Nazywano ją czasem Grabową lub Grabowem od onych drzew, rzadko gdzie indziej spotkanych, co upodobały sobie to miejsce, ale oficjalnie to nazwy wioska nie miała. Ludzie tu na uboczu żyli spokojnie, o duszy wcale nie ubogiej, choć nogi mieli bose, zgrzebne odzienie. Dwa razy w roku książęcą daninę odstawiali uczciwie Kaliszowie w rybach i żyli skromnie z tego, co dawała rzeka.
Pewnego razu diabłu Rokicie, który księstwo Kaliskie z rozkazu Belzebuba w grzechach podtrzymywał, sprzykrzyło się bratanie po karczmach z pijakami, namawianie nawet jemu obrzydłych zbrodniarzy, podpalaczy i złodziei do nowych niecnych czynów. Kiedy z lubością taplał się bez żadnej złej myśli w prośnianych bagniskach, aby jak najdalej uciec od swoich obowiązków i ludzkiej nikczemności, trafił niespodziewanie na jakąś nieznaną sobie wioskę. Sam zdziwił się, że on, bądź co bądź czart wojewódzki, pan trzcin, rokiciny i mokradeł - nie zna tej okolicy. Nie miał widocznie żadnych donosów na tutejszych ludzi. Przeoczenie, czy niesumienna praca podległych mu diablików? Postanowił zatrzymać się tu i rzecz całą zbadać.
Zanim świt ubarwił niebo purpurowym światłem, Rokita obiegł uśpioną wioskę, okoliczne łąki i rozlewiska i nie napotkał żadnych śladów grzechu ani nawet czyhających na niego diabłów. Okolica była nieznośnie bezgrzeszna.
- Niedobrze - rzekł do siebie tak głośno, że z dala odpowiedziało mu szczekanie psów w opłotkach. – Muszę osobiście to zmienić. Nie mogę na tych swoich hultajach polegać - dodał, zupełnie zapominając, że przecież dla odpoczynku tu przywędrował.
- Za zielono tu, za dostatnio i bez płaczu – stwierdził rozłoszczony. - Zaczniemy więc od suszu.
Stanął Rokita w gęstych wiklinach, z których rybacy pletli więcierze i kosze do ryb, podniósł włochate łapy i uczynił wiatr. Dmuchnął na cztery świata strony - i schowały się najdrobniejsze nawet chmurki i poranne mgły. Chuchnął na słońce i z nieba począł płynąć żar nie do zniesienia. Zadowolony uśmiechnął się szatańsko i spojrzał w lustro Prosny, czy uśmiech jest dostatecznie złośliwy. Był widać taki, jakiego się spodziewał, bo rzeka odbiwszy wizerunek tej szkaradnej gęby, zaczęła schnąć od gorąca.
I tak szedł dzień za dniem coraz skwarniejszy, uschły trawy i zboża, w studniach zabrakło wody, a Rokita w Łazach spokojnie czekał. Nie była to jednak całkowita bezczynność, bo za jego sprawą w okolicy poczęły się włóczyć bandy jakichś nieznanych ludzi w poszukiwaniu wody i pożywienia. Pewnej nocy największa z band weszła do wsi i zabrała ostatnie zasoby żywności mieszkańców. Rozpoczął się głód.
Zaczęły się tedy rybacy, ich żony i dzieci z kapłanem starowiną, wzięli krzyż i chorągwie, aby niebo o łaskę uprosić. Nie pomogły jednak śpiewy, prośby i modlitwy. Z głodu i pragnienia, bo rzeka też wyschła, poczęli ginąć ludzie, zwierzęta i ostatnie najodporniejsze nawet rośliny.
Śmiał się zadowolony Rokita i zastanawiał się, czy ludzie których tak doświadczył, gotowi są już do przekleństw, rozpoczął i bunt przeciw tej Istocie Najwyższej, której imienia nie potrafił wymówić. Czekał jeszcze parę dni, choć paliła go ciekawość, a że porządnego skutku nie osiągnął, postanowił słowem podstępnym naprowadzić ludzi na tę gładką drogę wiodącą wprost do piekła. Zjawił się tedy z pańska odziany przed najstarszym rybakiem i wyciągnął rękę na powitanie. Rybak podanej dłoni jednak nie uścisnął, bo choć z pozoru ludzka, wydała mu się nazbyt kosmata.
- Gdzież mi przyjąć w szlamem woniejącą rękę tak delikatną dłoń – powiedział grzecznie, bo zmiarkował, że z diabłem ma do czynienia. – Czy wielmożny pan przybył ratować nas w nieszczęściu? – zapytał.
- Tak, przybyłem poradzić wam, abyście porzucili tę głodem nawiedzioną okolicę, która oprócz ryb śmierdzących, nigdy nie miała czym was nakarmić do syta.
- Ale to nasza ojczysta strona – rzekł rybak. – Stary jestem, gdzież to mam iść umierać, jak nie tu? Na nic nam taka rada, panie.
Zgrzytnął zębami Rokita, ale gębę szybko zamknął, aby się iskry nie posypały i zniknął. Nie zniechęcił się jednak, bo zjawił się przed najbogatszym z mieszkańców, co miał własne dwie łodzie i z lnianego sznurka sporządzoną sieć.
- Przybyłem wam pomóc – rzekł grzecznie diabeł.
- Macie zamiar chleb nam ofiarować?
- Nie, ale radziłbym podpalić kościółek, którego Pan nie raczył was wysłuchać. Zemsta też człowieka syci.
- Niezbadane są wyroki losu i nie w zemście nasz ratunek, a w życzliwości i pomocy dobrych ludzi, a także w mądrym zabezpieczeniu, aby w przyszłości uniknąć tego wszystkiego, co nas dotknęło.
Wtedy błysnął piorun i rozległ się ogłuszający grzmot w izdebce. Wyleciały z brzękiem szyby jedynego okienka, a ludzie padli na ziemię jak porażeni. Nikomu jednak nic się nie stało, tylko w błyskawicy Rokita fiknął kozła i tyle go widziano.
Tak z rybackiego osiedla zniknął książę piekielny, a na dworze natychmiast rozszalała się ulewa. Nie były to jednak łzy nieba nad sierocą dolą, lecz życiodajny napój dla każdej istoty.
Odtąd z dnia na dzień rosła sława nadprośniańskich rybaków, aż dotarła do stolicy, do samego króla jegomości.
Wzruszony i dumny był król postawą mieszkańców wioski. W dowód życzliwości nadał jej urzędowo miano – Grabów. Nie tylko zapewne dla cennych drzew, co chroniły, lecz i dlatego, że mieszkańcy dzielnie oparli się Złemu, próbującemu ograbić ich z honoru i miłości do rodzinnej ziemi. Król chcąc jeszcze bardziej wyróżnić tę miejscowość, nadał jej przywileje miejskie, oparte na prawie magdeburskim.
Podobno za pośrednictwem posłów radzono się grabowian, co ma być uwidocznione na miejskim herbie. Sprawa była trudna do rozstrzygnięcia. Jedni chcieli mieć szczupaka z rozwartą paszczą, inni łódkę z wiosłem, jako, że miejscowość to rybacka. Byli też tacy, co proponowali na herb antałek piwa, pewnie na wspomnienie upału. Władca jednak uznał, że najlepszym godłem nowego miasta będzie znany z pięknej historii baśni pelikan, biały ptak nadwodny, co głodujące swe dzieci karmi własnym ciałem.